1 lipca 2015

trzydzieści osiem

Łaskoczące zimno klamki obcałowało skórę moich palców, delikatnie szczypiąc w zdrętwiałe snem opuszki, kiedy z nieopisaną wręcz ostrożnością uchyliłem drzwi pachnącego minioną nocą, otulonego mrokiem pomieszczenia, z milczącymi, kremowymi ścianami i lazurowymi zasłonkami, w których lawirował, niewzruszony wschodem słońca, wietrzyk, ciepły i suchy. Uśmiechnąłem się na widok zawieszonych nad drewnianymi, skrzypiącymi deskami drobinek kurzu, rozbłyskujących milionami odcieni w wiązce sączącego się przez zakrzywienia delikatnego woalu promienia, ciesząc oczy ich swawolą i niczym nieograniczoną wolnością, na dwie chwile zatracając się w tęczowym teatrze rozszczepianych pryzmatem rzeczywistości barw.

Zmarszczyłem brwi, a na moim czole zarysowała się, będąca schronieniem dla nieuchwytnych w swoim nieustannym biegu myśli, bruzda, kiedy wzrok rozbiłem o opuszczone, niezasłane łóżko, które emanowało nieobecnością lawendowego chłopca, nieobecnością magnoliowego uśmiechu oraz nieobecnością oczu o kolorze drzewa wenge. Sparaliżowane bezruchem atomów i ciążącą na materacu, krzykliwą pustką, zdawało się zastygnąć w oczekiwaniu na nocnego kochanka, przesiąknięte tęsknotą za czułym dotykiem.

Kątem oka uchwyciłem szary, naznaczony czasem, nieco brudny koc, który obserwował mnie z uwagą z drewnianych paneli – nieudolnie schowany za muskularną nogą łóżka zdradziecki dla właściciela wycinek rzeczywistości obwieszczał całemu światu dokładne współrzędne z pozoru idealnego schronienia, azylu na granicy sennych marzeń i koszmarów.

Schyliłem się w milczeniu, nie chcąc brudzić ciszy swoim szeptem.

Uśmiechnąłem się na widok skulonego, ukrytego w cieniu chłopca – lawendowego chłopca, odzianego w luźną, białą koszulkę oraz dżinsowe, błękitne rurki, które leżały na nim niczym druga, szorstka i chłodna skóra. Drobinki kurzu spoczęły na czubku jego nosa i włosach, barwiąc twarz ciepłą szarością poranka, kiedy z ułożoną na poduszce głową, otulony kocem, wsłuchiwał się w serenadę ciszy i wschodzącego słońca.

– Znowu koszmar?

– Tak – usłyszałem cichą, słabą odpowiedź.

W milczeniu, które wręcz emanowało niemym, niewypowiedzianym „rozumiem”, ułożyłem własną głowę na skrzypiących deskach i wyciągnąłem dłoń w kierunku chłopca, by spleść ze swoimi smukłe, drżące palce, tworzące razem nierozerwalną, nieskończenie idealną całość niczym dziecięca układanka z puzzli, zamknięte w prostocie uczucia dzieło sztuki naszego autorstwa.

– Może tego nie wiesz, ale całkiem dobrze idzie mi walczenie z koszmarami, nie mam też nic przeciwko dzieleniu z tobą łóżka, więc... – odezwałem się z tańczącym w kąciku ust uśmiechem, na co, zanim odważył się wyszeptać, zareagował dziewczęcym rumieńcem:

– Zastanowię się.

[364] 

a/n: namęczyłam się z tym trochę bardzo nieźle, poza tym, jak widać, jeszcze jestem, jeszcze piszę, więc nie jest aż tak źle (chyba). anyways, miło byłoby, gdybyście coś napisali w komentarzach, serio, nawet kilka słów wystarczy, bo nie wiem, czy to ktokolwiek czyta ;;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz