Łaskoczące zimno
klamki obcałowało skórę moich palców, delikatnie szczypiąc w
zdrętwiałe snem opuszki, kiedy z nieopisaną wręcz ostrożnością
uchyliłem drzwi pachnącego minioną nocą, otulonego mrokiem
pomieszczenia, z milczącymi, kremowymi ścianami i lazurowymi
zasłonkami, w których lawirował, niewzruszony wschodem słońca,
wietrzyk, ciepły i suchy. Uśmiechnąłem się na widok zawieszonych
nad drewnianymi, skrzypiącymi deskami drobinek kurzu,
rozbłyskujących milionami odcieni w wiązce sączącego się przez
zakrzywienia delikatnego woalu promienia, ciesząc oczy ich swawolą
i niczym nieograniczoną wolnością, na dwie chwile zatracając się
w tęczowym teatrze rozszczepianych pryzmatem rzeczywistości barw.
Zmarszczyłem brwi,
a na moim czole zarysowała się, będąca schronieniem dla
nieuchwytnych w swoim nieustannym biegu myśli, bruzda, kiedy wzrok
rozbiłem o opuszczone, niezasłane łóżko, które emanowało
nieobecnością lawendowego chłopca, nieobecnością magnoliowego
uśmiechu oraz nieobecnością oczu o kolorze drzewa wenge.
Sparaliżowane bezruchem atomów i ciążącą na materacu, krzykliwą
pustką, zdawało się zastygnąć w oczekiwaniu na nocnego kochanka,
przesiąknięte tęsknotą za czułym dotykiem.
Kątem oka
uchwyciłem szary, naznaczony czasem, nieco brudny koc, który
obserwował mnie z uwagą z drewnianych paneli – nieudolnie
schowany za muskularną nogą łóżka zdradziecki dla właściciela
wycinek rzeczywistości obwieszczał całemu światu dokładne
współrzędne z pozoru idealnego schronienia, azylu na granicy
sennych marzeń i koszmarów.
Schyliłem się w
milczeniu, nie chcąc brudzić ciszy swoim szeptem.
Uśmiechnąłem się
na widok skulonego, ukrytego w cieniu chłopca – lawendowego
chłopca, odzianego w luźną, białą koszulkę oraz dżinsowe,
błękitne rurki, które leżały na nim niczym druga, szorstka i
chłodna skóra. Drobinki kurzu spoczęły na czubku jego nosa i
włosach, barwiąc twarz ciepłą szarością poranka, kiedy z
ułożoną na poduszce głową, otulony kocem, wsłuchiwał się w
serenadę ciszy i wschodzącego słońca.
– Znowu koszmar?
– Tak –
usłyszałem cichą, słabą odpowiedź.
W milczeniu, które
wręcz emanowało niemym, niewypowiedzianym „rozumiem”, ułożyłem
własną głowę na skrzypiących deskach i wyciągnąłem dłoń w
kierunku chłopca, by spleść ze swoimi smukłe, drżące palce,
tworzące razem nierozerwalną, nieskończenie idealną całość
niczym dziecięca układanka z puzzli, zamknięte w prostocie uczucia
dzieło sztuki naszego autorstwa.
– Może tego nie
wiesz, ale całkiem dobrze idzie mi walczenie z koszmarami, nie mam
też nic przeciwko dzieleniu z tobą łóżka, więc... – odezwałem
się z tańczącym w kąciku ust uśmiechem, na co, zanim odważył
się wyszeptać, zareagował dziewczęcym rumieńcem:
– Zastanowię
się.
[364]
a/n:
namęczyłam się z tym trochę bardzo nieźle, poza tym, jak widać,
jeszcze jestem, jeszcze piszę, więc nie jest aż tak źle (chyba).
anyways, miło byłoby, gdybyście coś napisali w komentarzach,
serio, nawet kilka słów wystarczy, bo nie wiem, czy to ktokolwiek
czyta ;;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz