6 lipca 2015

czterdzieści trzy

Zabarwione akwamaryną niebo rozciągało się nad miastem, a kilka osamotnionych chmurek, strzępionych ostrymi szczytami wieżowców, rzucało cień na ciasne, zatłoczone uliczki i wyludnione skwerki, które wręcz konsumowało słońce – zawieszone nisko oraz świecące ostro bezlitośnie raniło mieszkańców i zamiast uśmiechów na ich twarzach malowało wyrażone w zmrużonych oczach niezadowolenie. Westchnąłem, w drodze do domu w milczeniu licząc stawiane kroki, aż dotarłem do czterotysięcznego, nie wiedząc, czy nie ominąłem niczego w zwykle towarzyszącym mi zamyśleniu, a teraz także bólu zęba. Zmarszczyłem brwi, nie mogąc zlokalizować źródła dziwnego, rosnącego szumu, którego widmo niespodziewanie monotonną szarością zabarwiło mi świadomość i do nieznośnego rwania w ustach dodało miarowe tętnienie w czaszce. Uniosłem wzrok, wychodząc zza rozłożystego, wiśniowego drzewa niczym strażnik chroniącego dużego, zaludnionego skate parku, lecz zanim w morzu nastolatków udało mi się dostrzec coś – albo kogoś – znanego, arkusze szumu rozdarło wołanie:

– HEJ, UWAŻAJ!

Odwróciłem się i widok zasłoniła mi smukła, dziewczęca – nie, nie dziewczęca, stwierdziłem, zauważywszy krótkie, orzechowe kosmyki, wesoło tańczące na wietrze – istota, odziana w czerwoną bluzę oraz białe rurki, która, ześliznąwszy się z barierki na betonowych schodach, sunęła na deskorolce w moim kierunku. Zamarłem i nie wiedząc, co robić, stałem nieruchomo, a chłopiec, chcąc skręcić celem uniknięcia zderzenia zachwiał się i nieskładnie zsunął z deski, co sprawiło, że, zanim udało mu się odzyskać równowagę, z otwartymi ze strachu oczami osunął się na ziemię... nie, wróć, osunąłby się na ziemię, bowiem zareagowałem szybko i nie tracąc czasu schwyciłem drobne ciało, mocno łapiąc za biodra oraz tors. 

Z dłońmi na moim ramieniu wziął wdech i uniósł wzrok, dzięki czemu udało mi się zauważyć silnie zaciśnięte, wręcz sine usta, czekoladowe tęczówki oraz niskie czoło, z minimalnie zadartym czubkiem nosa stanowiącym ukoronowanie – zdawało mi się – nieco dziecięcych rys i długo trwało, zanim doszedłem do siebie i rozluźniłem na nim uścisk.

– N-Nic ci się nie stało?

– Nie – odezwał się, twardo i chłodno – mogłeś sobie darować udawanie bohatera.

Zamrugałem, w szoku i zanim udało mi się cokolwiek zrobić, odszedł w kierunku deskorolki, która leżała samotnie na chodniku, na szczęście cała, bez śladów uszkodzeń; zauważyłem, że chodzi ostrożnie – widocznie kulał, co bardzo mnie zmartwiło – ale zaraz obok dostrzegłem niskiego, białowłosego chłopca, na którego słowa, naznaczone – miałem wrażenie – smutkiem i zrozumieniem, zadrżałem:

– Przechodziłem to samo.

– Czyli co?

– Lee Taemina.

[388]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz