14 lipca 2015

informacje

hi everyone o/

zauważyliście zapewne brak nowych drabbles w ostatnich dwóch-trzech dniach i, cóż, szczerze się przyznam, że wysiadam, mam wielki, wielki ścisk w mózgu i muszę się z nim uporać, nie wiem, przewietrzyć się, coś takiego... nie otwierałam worda od niedzieli i nie zamierzam otwierać dziś czy za dwa dni, ale za niedługo na pewno, bo serio nie wyobrażam sobie nie pisać, to by było okropne i, ughh, nienienie, never. mam wrażenie, że mi zaraz coś tam w głowie wybuchnie i trzeba mi trochę czasu z dala od kartek, worda, whatever. przepraszam też za nieco spóźnione wyjaśnienia, ale nie miałam siły, żeby napisać wcześniej, musiałam ochłonąć. nie wiem, kiedy wrócę ani czy w ogóle to zrobię, mam nadzieję, że dam radę się ogarnąć i stanąć na nogi. nie wyrzucę wszystkich pomysłów na resztę drabbles do kosza, oczywiście, że nie, zostało mi do napisania... woah, 318... i chcę to skończyć. mimo wszystko, nawet jeżeli nie zawsze mam czas/wenę/chęci na codzienne męczenie klawiatury, to ładnie wyglądałaby cała seria 366 drabbles, chyba czułabym się po takim czymś dumna, lol.

tak więc, cóż, do następnego?

niedługo 18.07 czujecie to

10 lipca 2015

czterdzieści siedem

Urwane, zalane winem i zszarzałe, nieme, łaskotało mnie w dłoń stare, zrobione z uśmiechem, zdjęcie, tak dobrze mi znane, ale – nieważne, że zabrzmi to idiotycznie – zimne i obce równocześnie i niechciane uśmiechało się smutno, krwawiąc ze zniszczonych czasem obramowań. Zmarszczyłem brwi, a następnie westchnąłem i zrzuciłem z materaca koce oraz koszulkę celem usadowienia się na nim, nie wiedząc, co zrobić z intruzem, łańcuchem kurzu i słonecznych, letnich dni, które ozdobiło uczucie.

Ciemno-niebieska wiatrówka, narzucona na ramiona, leniwie osiadała na ziemi, cudem niezabrudzona, kończąc się na udzie właściciela – nie licząc ciuchu, właśnie ono, muśnięte słońcem i mleczne, nieco zasłonięte dłońmi, stanowiło centrum obrazu, otoczone sadzawkami mchu – i zanim uświadomiłem sobie, że to niemożliwe, uniosłem wzrok celem zerknięcia na uśmiech dwudziestolatka.

Momentalnie skrzywiłem się na widok materaca oraz rozrzuconych na nim albumów.

Urwane słówka, urwane muśnięcia ust, urwane zderzenia oczu, urwane uściski... urwane fotografie.

Wstałem z łóżka, mnąc wiatrówkę oraz udo w dłoni, a zniszczone doszczętnie niczym koszykarz wrzuciłem do kosza.

[163] 


a/n: krótkie, wiem, ale właśnie o to mi tu chodziło. osoba w wiatrówce może - ale nie musi - być taeminem. 
co ten autor miał na myśli

9 lipca 2015

czterdzieści sześć

« 20:44:38 » minho
« 20:44:52 » choi minho
« 20:45:12 » śpisz
« 20:45:13 » ?
nie « 20:45:15 »
« 20:45:25 » nudzi mi się
« 20:45:27 » zabaw mnie
nie « 20:45:51 »
« 20:46:03 » idiota
« 20:48:49 » chodź tu
tu, tzn? « 20:49:07 »
« 20:49:11 » do mnie
« 20:49:12 » teraz
taem « 20:49:23 »
siedzisz za ścianą « 20:49:25 »
więc sam możesz ruszyć tyłek « 20:49:30 »
« 20:49:32 » lol
« 20:49:39 » ale chcę cię u siebie właśnie
« 20:49:40 » szybko
zepsute dziecko « 20:49:47 »
« 20:49:48 » mhm
« 20:49:49 » dont care
« 20:50:01 » czekam
nie mam czasu « 20:50:10 »
« 20:50:28 » siedzę na łóżku bez ubrań i zaraz zacznę zabawiać się sam ze sobą
« 20:50:34 » nadal nie masz czasu
« 20:50:34 » ?
takie coś na mnie nie działa « 20:50:39 »
« 20:50:42 » zaraz zadziała
nie dziś, taem « 20:50:44 »
skończ « 20:50:45 »
« 20:50:45 » huh
« 20:50:47 » odrzucasz mnie
« 20:50:48 » nie możesz
dlaczego? « 20:50:55 »
« 20:51:03 » bo mnie się nie odrzuca
mówił ci ktoś, że uzależniłeś się od seksu? « 20:51:23 »
to niezdrowe « 20:51:26 »
i nieładne « 20:51:27 »
« 20:51:34 » nieładne rzeczy to możesz ze mną zrobić, kocie
kocie « 20:51:40 »
? « 20:51:40 »
« 20:51:42 » kochanie
« 20:51:43 » skarbie
« 20:51:43 » słońce
« 20:51:44 » misiu
taem « 20:51:44 »
równie dobrze możesz obsłużyć się sam « 20:51:46 »
« 20:51:50 » nie, nie mogę
« 20:51:51 » chcę ciebie
« 20:51:51 » we mnie
« 20:51:53 » teraz
« 20:51:54 » zaraz
nie « 20:52:00 »
nic nawet nie mam « 20:52:02 »
musisz dać sobie radę samotnie « 20:52:04 »
« 20:52:04 » nie obchodzi mnie to
« 20:52:05 » serio
« 20:52:06 » może boleć
« 20:52:12 » zresztą, lubisz, kiedy krzyczę
« 20:52:12 » <3
nie chcę niszczyć ci zabawy « 20:52:17 »
ale « 20:52:17 »
w tym mieszkaniu są też inni « 20:52:19 »
« 20:52:24 » i tak wiedzą, że chodzisz ze mną do łóżka
« 20:52:30 » kibum czasami nie może zasnąć, bo za ostro mnie bierzesz
« 20:52:37 » stwierdził, że moglibyśmy zacząć ze sobą chodzić
« 20:54:26 » tzn
« 20:54:51 » umawiasz się teraz z irene
« 20:54:54 » i nie lubisz chłopców
« 20:54:54 » więc
« 20:55:18 » nieważne, chodź tu
« 20:55:22 » zanim całkowicie zniknie mi ochota
chciałbyś « 21:02:47 »
? « 21:02:49 »
« 21:03:02 » od kilkunastu minut staram się cię na to namówić
« 21:03:05 » oczywiście, że chcę
« 21:03:06 » czytać nie umiesz?
nie « 21:03:14 »
nie o to mi chodzi « 21:03:21 »
chciałbyś ze mną chodzić, taem? « 21:05:06 »
« 21:10:04 » nie sądziłem, że z dnia na dzień nauczysz się żartować
tzn nie « 21:10:20 »
? « 21:13:47 »
« 21:14:01 » nie
« 21:14:58 » nie wiem
« 21:15:10 » rusz się, czekam
« 21:29:36 » minho
a tak szczerze « 21:31:45 »
chciałbyś czy nie? « 21:31:52 »
« 21:32:08 » może
« 21:32:19 » ale to i tak idiotyczne
wcale nie « 21:32:31 »
« 21:32:37 » to całkiem różne rzeczy
« 21:32:50 » minho
« 21:32:52 » także
« 21:33:01 » znasz kibuma
« 21:33:03 » zdarza mu się bredzić
boisz się? « 21:34:38 »
« 21:34:40 » boże
« 21:34:43 » nie
« 21:34:56 » twierdzę, że to bezsensowne
nie zrobię ci krzywdy « 21:35:20 »
« 21:35:24 » zrobisz
« 21:35:26 » jeżeli zaraz tu nie przyjdziesz
k « 21:35:35 »
zaraz będę « 21:35:38 »
ale « 21:35:39 »
w zamian za to musisz się ze mną umówić « 21:35:45 »
« 21:36:17 » seks za randkę
« 21:36:17 » ?
tak « 21:36:22 »
« 21:36:30 » masz dziesięć sekund na dotarcie tu

[337]

8 lipca 2015

czterdzieści pięć


Z ciężkim westchnięciem na ustach nacisnąłem zimną, ciemnością osnutą niczym woalem, klamkę i w braku szacunku dla snu nieco za agresywnie otworzyłem, a następnie zamknąłem za sobą drzwi mieszkania, wchodząc w mrok, którego końca nie mogłem dostrzec, zdawałem się w nim tonąć. Zdrętwiałą ze zmęczenia dłonią ściągnąłem z siebie koszulkę i rzuciłem na małą, drewnianą komódkę... cóż, może nie do końca na małą, drewnianą komódkę–

– TY MAŁY GÓWNIARZU, ZNOWU WYMYKASZ SIĘ Z DOMU PO NOCACH?! 

Momentalnie skuliłem się w sobie z niezręcznym uśmiechem, ale zamiast się odezwać, wyminąłem smukłe, drżące z wściekłości ciało studenta, z którym dzieliłem mieszkanie, idąc w kierunku kuchni. W nieznośnym, ciążącym mi zażenowaniu rozciągnąłem zdrętwiałe mięśnie i zanim udało mi się dostrzec, że ziewam, zewnętrzna strona dłoni czarnowłosego zasłoniła mi usta, na co zaśmiałem się cicho i udałem zamiar ugryzienia chłopaka, lecz, niespodziewanie, z zębami niebezpiecznie blisko kciuka, zamarłem, bowiem nachylił się nade mną... i zaczął obwąchiwać?

– O MÓJ BOŻE, MOJE DZIECKO WŁAŚNIE... O MÓJ BOŻE, WIEDZIAŁEM, TAEMIN, CZY TY UPRAWIAŁEŚ SEKS?! 

Zamarłem, nie wiedząc, co robić i nie odezwałem się ani słowem, a uczucie zmęczenia zniknęło całkowicie, zamienione zawstydzeniem i rumieńcem, które silnie starałem się zatuszować, chociaż nadaremnie. Nie udało mi się dobrze odsunąć, a znowu usłyszałem, z nosem czarnowłosego na ramieniu:

– CO TU ROBIĄ TE MALINKI?!

– N-Nic!

Zadrżałem na widok uniesionych w niedowierzaniu oraz rozbawieniu brwi i roziskrzonych oczu, a następnie ostrożnie odskoczyłem celem zakrycia się dłońmi, lecz, na nieszczęście, zaraz straciłem równowagę; w niższych częściach ciała niczym bicz odezwało się ostre, nieznośne wspomnienie bólu, co nie uszło uwadze stróża.

– ZROBIŁ CI KRZYWDĘ?! UŻYLIŚCIE LUBR- O BOŻE, CZY WY W OGÓLE SIĘ ZABEZPIECZYLIŚCIE?! W OGÓLE TO Z KIM- LEE FRANCESCO TAEMIN, Z KIM?!

Ze strachem w oczach stwierdziłem, że znowu się zbliża, ale nie miałem możliwości ucieczki – w razie konieczności zostawało mi wchodzenie na lodówkę – więc stałem i czekałem, nie wiedząc, ile uda mi się znieść, zanim sam nie zacznę się wydzierać. Tymczasem on, ze wzrokiem na moich biodrach i uśmieszkiem, zaśmiał się, co dało mi do zrozumienia, że właśnie udało mu się odnieść ostateczne, miażdżące zwycięstwo; uświadomiłem sobie, że czerwone bokserki, które na sobie miałem, nie do końca... nie do końca należały do mnie. Zanim zdołał się odezwać, wybuchnąłem:

– UPRAWIAŁEM SEKS BEZ ZABEZPIECZENIA Z CHOI MINHO I NIE, NIE UŻYLIŚMY LUBRYKANTU, ZADOWOLONY?!

[387]

7 lipca 2015

czterdzieści cztery

Drżące zawołanie dzwonka niczym śmiercionośna fala przetoczyło się przez szkolne korytarze, wyrwawszy mnie z zamyślenia tańcząc na krawędzi moich uszu, co sprawiło, że niemal automatycznie zgarnąłem do torby zniszczone książki i zgryzione ołówki, z ciężkim westchnięciem unosząc się z krzesła. Wolną dłonią przeczesałem włosy i w milczeniu, nie chcąc uczestniczyć w zdawałoby się nieodłącznym wyścigu do drzwi, czekałem, aż inni uczniowie opuszczą salę. Słońce, które mogłem dostrzec wiszące wysoko za oknem, wyraźnie drażniło obecnych na dworze, bezimiennych przechodniów i automatycznie uśmiechnąłem się na ten widok – wiem, wiem, mała wredota ze mnie – a następnie, w momencie, w którym uznałem, że uda mi się w stanie nieuszkodzonym wydostać na korytarz, ruszyłem.

– Taemin?

Odwróciłem się i dostrzegłem za sobą wysokiego, ciemnowłosego chłopaka z wręcz niezdrowo dużymi oczami, którego usta, ciemno-malinowe, naznaczone moim imieniem, wykrzywiały się w uśmiechu. Ze skupieniem zlustrowałem go wzrokiem i stwierdziłem, że ma całkiem ładne... szczerze mówiąc, całkiem ładne wszystko. Odchrząknąłem i odezwałem się, trochę za cicho, ale na szczęście słyszalnie:

– Znam cię?

– Nie – zaśmiał się, mamrocząc niewyraźnie z dłońmi w kieszeniach.

Zamrugałem, w szoku, nie wiedząc, co robić, lecz na nim nie zrobiło to wrażenia i widocznie nie zamierzał zniknąć – z uśmiechem na ustach obserwował mnie w milczeniu, aż udało mi się rozsadzić ciszę swoim zapytaniem:

– Coś się stało? Czeg-

Nie dał mi szans na dokończenie, a w momencie, w którym w moich dłoniach znalazło się nieznane, należące do niego urządzenie – telefon – to urwane słowo, rozbite na małe okruszki, niezauważone zawirowało na czarnym ekranie. Uniosłem brwi, co nie uszło uwadze ciemnowłosego, więc zaraz odezwał się, szybko i nieskładnie:

– Numer – usłyszałem – muszę mieć numer... umh, widziałem cię z nim na ostatnim meczu, nie znam z imienia... czarne włosy, w czarnych ciuchach, często się obok ciebie kręci.

– Kim Kibum?
– Kim Kibum.
Skinąłem ze zrozumieniem, w milczeniu walcząc ze śmiechem i nie, wcale nie zapomniałem wspomnieć, że osoba z czarnymi włosami, w czarnych ciuchach, która często się obok mnie kręci, ma dziewczynę; z uśmieszkiem widocznym zamiast na ustach, to w oczach, dodałem numer i oddałem urządzenie rozradowanemu adoratorowi.
Podziękował i odszedł, i nie minęła minuta, a usłyszałem dźwięk wiadomości – mówiłem, że mała wredota ze mnie?

[369]

6 lipca 2015

czterdzieści trzy

Zabarwione akwamaryną niebo rozciągało się nad miastem, a kilka osamotnionych chmurek, strzępionych ostrymi szczytami wieżowców, rzucało cień na ciasne, zatłoczone uliczki i wyludnione skwerki, które wręcz konsumowało słońce – zawieszone nisko oraz świecące ostro bezlitośnie raniło mieszkańców i zamiast uśmiechów na ich twarzach malowało wyrażone w zmrużonych oczach niezadowolenie. Westchnąłem, w drodze do domu w milczeniu licząc stawiane kroki, aż dotarłem do czterotysięcznego, nie wiedząc, czy nie ominąłem niczego w zwykle towarzyszącym mi zamyśleniu, a teraz także bólu zęba. Zmarszczyłem brwi, nie mogąc zlokalizować źródła dziwnego, rosnącego szumu, którego widmo niespodziewanie monotonną szarością zabarwiło mi świadomość i do nieznośnego rwania w ustach dodało miarowe tętnienie w czaszce. Uniosłem wzrok, wychodząc zza rozłożystego, wiśniowego drzewa niczym strażnik chroniącego dużego, zaludnionego skate parku, lecz zanim w morzu nastolatków udało mi się dostrzec coś – albo kogoś – znanego, arkusze szumu rozdarło wołanie:

– HEJ, UWAŻAJ!

Odwróciłem się i widok zasłoniła mi smukła, dziewczęca – nie, nie dziewczęca, stwierdziłem, zauważywszy krótkie, orzechowe kosmyki, wesoło tańczące na wietrze – istota, odziana w czerwoną bluzę oraz białe rurki, która, ześliznąwszy się z barierki na betonowych schodach, sunęła na deskorolce w moim kierunku. Zamarłem i nie wiedząc, co robić, stałem nieruchomo, a chłopiec, chcąc skręcić celem uniknięcia zderzenia zachwiał się i nieskładnie zsunął z deski, co sprawiło, że, zanim udało mu się odzyskać równowagę, z otwartymi ze strachu oczami osunął się na ziemię... nie, wróć, osunąłby się na ziemię, bowiem zareagowałem szybko i nie tracąc czasu schwyciłem drobne ciało, mocno łapiąc za biodra oraz tors. 

Z dłońmi na moim ramieniu wziął wdech i uniósł wzrok, dzięki czemu udało mi się zauważyć silnie zaciśnięte, wręcz sine usta, czekoladowe tęczówki oraz niskie czoło, z minimalnie zadartym czubkiem nosa stanowiącym ukoronowanie – zdawało mi się – nieco dziecięcych rys i długo trwało, zanim doszedłem do siebie i rozluźniłem na nim uścisk.

– N-Nic ci się nie stało?

– Nie – odezwał się, twardo i chłodno – mogłeś sobie darować udawanie bohatera.

Zamrugałem, w szoku i zanim udało mi się cokolwiek zrobić, odszedł w kierunku deskorolki, która leżała samotnie na chodniku, na szczęście cała, bez śladów uszkodzeń; zauważyłem, że chodzi ostrożnie – widocznie kulał, co bardzo mnie zmartwiło – ale zaraz obok dostrzegłem niskiego, białowłosego chłopca, na którego słowa, naznaczone – miałem wrażenie – smutkiem i zrozumieniem, zadrżałem:

– Przechodziłem to samo.

– Czyli co?

– Lee Taemina.

[388]

5 lipca 2015

czterdzieści dwa

– … gapi się na ciebie – usłyszałem stwierdzenie siedzącego obok chłopaka, z kruczoczarnymi włosami i delikatnie zadartym nosem, o które niczym o tamę rozbił się strumień moich myśli i zamrugawszy, uniosłem wzrok, w szoku. Chwilę trwało, zanim udało mi się zrozumieć sens słów, wypowiedzianych niespodziewanie i zmiażdżonych szumem szepczących między sobą uczniów. Automatycznie zachłysnąłem się własną śliną.

– C-Co?

– Ten... żabi kochaś, od dobrych dwudziestu sekund.

Zaśmiałem się nerwowo i zerknąłem na siedzącego w ławce obok okna ciemnowłosego ze wzrokiem niezaprzeczalnie skupionym na mnie... a dokładnie na moich ustach albo oczach, chociaż trochę trwało, zanim udało mi się to stwierdzić. Westchnąłem, ściągnąłem brwi i idealnie zaostrzonym ołówkiem bezwiednie bębniąc w twardą okładkę zeszytu zauważyłem, że obserwator, z ostatnimi oznakami opalenizny na czubku nosa i odsłoniętych, szerokich ramionach, wcale nie zamierza się odwrócić. Nie zdawał się robić sobie nic ze schwytania na gorącym uczynku, co – całkowicie zrozumiale – mnie zdenerwowało. 

– Dziwak – skwitowałem i skierowałem wzrok na nauczyciela celem wyrzucenia ze świadomości widoku zdecydowanie za dużych, brązowych oczu, minimalnie kręconych loków oraz naznaczonych ścieżkami naczyń krwionośnych dłoni... i, niespodziewanie, oświeciło mnie, że to samo w sobie stanowiło właśnie dziwactwo, więc, co oczywiste, momentalnie zrezygnowałem i zatraciłem się w odmętach wyobraźni.

Zanim się zorientowałem, zadzwonił dzwonek i sala zaczęła się wyludniać, ale obserwatorowi wcale się nie spieszyło – zauważyłem, że wręcz niechętnie unosi się z krzesła i leniwie, a także trochę niedbale, chowa książki, co zmusiło mnie do zaciśnięcia dłoni na rękawie kruczowłosego w nadziei na zatrzymanie choć na chwilę czasu, uziemienie ruchu, w nadziei, że- o cholera, czy on tu właśnie idzie?!

– Masz coś na nosie – zaśmiał się, a w momencie, w którym zbliżył się do mnie z chusteczką, w brązowych oczach zatańczyło milion miniaturowych iskierek i zacząłem się zastanawiać, ile musiał odsiedzieć w więzieniu za skradnięcie nieba – o, tu... trochę tuszu.

Zamarłem, ale zdawał się niczego nie zauważyć, ostrożnie i z wyrażonym w zmarszczonym czole skupieniem czyszcząc mi nos, a dziwne, nienazwane uczucie wzięło we władanie całe me ciało, aż, mimo obecności rękawa czarnowłosego, musiałem szukać oparcia w blacie ławki za mną. W końcu obserwator się odsunął i z uśmiechem wręczył mi nieco zgniecioną chusteczkę, wyraźnie ubrudzoną ciemnoniebieskim tuszem, a następnie, zdecydowanie za szybko, wyszedł z sali i zniknął na korytarzu. Wziąłem wdech i mimowolnie, drżąc, zacząłem rwać materiał na małe kawałeczki, nie mogąc zrozumieć, co się właściwie stało.

– Nie wierzę, całkowicie zidiociałeś – usłyszałem czarnowłosego, który wyrwał mi zniszczoną chusteczkę z dłoni i rozłożył, dzięki czemu udało mi się dostrzec, obok rozmazanego tuszu, koślawo zapisany... numer, i mimo że nienawidziłem matematyki, automatycznie na widok szeregu cyfr serce zaczęło mi bić niezdrowo mocno.

[441]

4 lipca 2015

czterdzieści jeden

Szeroki cień instruktorki niespodziewanie opada na mnie i zagarnąwszy na bok miedzianą, wiecznie nieuczesaną i nierówną grzywkę unoszę głowę, z niechęcią przenosząc wzrok na tańczące w oczach kobiety, rozognione iskierki zirytowania, na widok których na moim karku budzą się zimne, łaskoczące dreszcze, a wywołana nieoczekiwanym spotkaniem dezaprobata wykrzywia mi usta, dotychczas nieruchome i zaciśnięte w wąską, ledwie widoczną kreskę. Marszczę brwi i czekam, aż wydobędzie z siebie głos, skrzekliwy i wysoki, za każdym razem tak samo raniący uszy, w międzyczasie tocząc walkę z samym sobą o zachowanie opanowanego wyrazu twarzy i zignorowanie chęci na natychmiastową ucieczkę, która wątpię, czy zakończyłaby się dobrze, bo, szczerze mówiąc, nie uważam się za wybitnie uzdolnionego w biegach na długie dystanse.

– Taemin, czy mógłbyś zatańczyć dziś na próbie z Minho? Sumin zachorowała i niestety nie mam nikogo wolnego, a wiem, że...

Mrugam, zszokowany, a następnie przełykam ślinę, chcąc przepchnąć zaległe w gardle serce, którego bicie zagłusza dalsze słowa kobiety, bo, nie, to niemożliwe, nie ma mowy, abym zezwolił temu idiocie na dotykanie mnie tam, gdzie sobie tego wyraźnie nie życzę, śnię i niech mnie ktoś, błagam, uszczypnie albo wyskoczy zza zawieszonych na ścianie luster, krzycząc „mam cię!”, żebym mógł rzucić w niego wiązką przekleństw i uświadomić, że ma w domu źle zaznaczoną datę w kalendarzu, bo dziś zdecydowanie nie mamy pierwszego kwietnia, cotowogólezapomysłniechmniektośstądzabierzeonachybacałkowicieoszalała–

Nagłe szarpnięcie wyrywa mnie z zamyślenia i nim zdążam zaprotestować, instruktorka wyrzuca mnie w stronę wspomnianego chłopaka, który z dłońmi w kieszeniach kurtki stoi na środku sali i z niespotykanym wyczuciem chwyta mnie za ramiona, chroniąc od zderzenia ze swoim ciałem. Wzrokiem badam wnętrze brązowych, okrągłych oczu tancerza, które, takie mam wrażenie, uczą się każdego fragmentu tych moich na pamięć i wzdrygam się mimowolnie, zawstydzony obecną na lustrze czekoladowych tęczówek śmiałością.

Westchnięcie chłopaka wybucha w zawieszonym między nami powietrzu i w mgnieniu oka silna dłoń spoczywa na moich plecach, przez co wszystko się rozprasza, chłodne opuszki palców tańczą na ukrytych w skórze zakończeniach nerwowych i odwracam wzrok, karcąc się w myślach, ponieważ to niedorzeczne i idiotyczne, że–

– Przepraszam, że musisz ze mną tańczyć – słyszę w swoim uchu i zamieram, ale kiwam głową, kiedy muzyka zaczyna strumieniem krążyć w moich żyłach, niosąc rozluźnienie, lecz wszystko niweczy śmiech towarzysza, który sprawia, że na kilka krótkich chwil tracę równowagę, a dreszcz usadawia się na mięknących kolanach.

– Nie – przerywam mu. – N-Nie masz za co przepraszać, wszystko... wszystko w porządku, tylko... tylko masz za wysoko rękę.

– Teraz dobrze? – mruczy, z dłonią na moim biodrze, a kciukiem minimalnie wsuniętym za materiał rurek, które dziś zdecydowałem się założyć, co sprawia, że biorę oddech, chcąc, z nieco marnym skutkiem, uspokoić drżenie całego ciała, ale odpowiadam, słabo i cicho:

– Tak.

[448]

3 lipca 2015

czterdzieści

jeden

Zaciskam drżące dłonie na barierce schodów, a ciepło dębowego drewna łaskocze mnie w zaróżowione, nagie stopy, kiedy niepewnie, ze ściśniętym niedowierzaniem oraz strachem sercem, stawiam krok na szerokim stopniu i z zagryzioną wargą skupiam wzrok na zdrętwiałych mięśniach łydek, nie mogąc uwierzyć, nie mogąc uświadomić sobie, raz a dobrze, że to, na co czekałem zamknięte w latach miesiące, właśnie opuszcza szare kontury nieosiągalnego marzenia i nabiera rzeczywistych, żywych barw.

dwa

Wciągam naznaczone słońcem wieczora powietrze do spragnionych zbawczych atomów płuc, by orzeźwić zmęczone wysiłkiem ciało, zmyć z siebie drżenie mięśni, z powrotem zabarwić białawe kostki dłoni delikatną opalenizną. Odwracam się i z rozchylonymi w zdziwieniu ustami dostrzegam za sobą stopień schodów, z niewidocznym śladem moich stóp na powierzchni drewna, widok tak niecodzienny, tak niezwykły, że zapiera mi dech, że imadło spełnionego marzenia boleśnie ściska mi krtań.

trzy

Podnoszę wzrok i zderzam się tęczówkami z ciemnowłosym, starszym chłopakiem, który w milczeniu, z zarysowanym na wargach uśmiechem czeka na mnie na szczycie schodów – na mecie. Pokrzepiony roztopionymi w należących do niego oczach ciepłem, czułością oraz wiarą znowu stawiam krok, znowu zostawiam za sobą obszerny, drewniany stopień, wchodząc na trzeci, a mięśnie moich dłoni, dotychczas mocno zaciśniętych na barierce, tracą na napięciu.

cztery

Pozostawiam za sobą szarość i monotonię wspomnień, pozostawiam za sobą uziemienie, kotwicę, by znowu wznieść się na wyżyny, by znowu latać, ciężar żelaznego łańcucha odchodzi w słodki stan niepamięci, szary kurz wspomnienia ozdabia srebrne, zimne ogniwa, łączące mnie z ziemią. W uszach tańczy żałosne, ciche skrzypienie dwóch kół wózka inwalidzkiego niby szloch osieroconego dziecka.

pięć

Rozciąga się za mną przepaść dawnego życia, toksyczna dla świadomości, blizną kładąca się na umyśle i znacząca wszystkie myśli swoim śladem, ale stawiam nowy krok, ze wzrokiem starszego skupionym na sobie, a drżenie mięśni słabnie, rozpływa się i wiem, że niedługo zniknie, że także zamieni się we wspomnienie, bolesne, lecz szczęśliwie odległe.

sześć

Mrugam, ale wbrew moim niemym błaganiom obraz, który widzę, rozmywa się, dłońmi rozgarniam zaległe na policzkach, słone strumienie, żłobiące na skórze niewidoczne gołym okiem doliny. Drżącymi ustami znowu biorę oddech, ale mimo starań zsuwam się ze stopnia, kątem oka widzę niczym w pryzmacie tysiące odcieni strachu na twarzy starszego, całą siłą woli zaciskam zęby, nie chcąc pozwolić na ucieczkę cichego stęknięcia, zadomowionego w dziąsłach, będącego zwerbalizowaną mieszanką bólu i zawodu. Ponawiam wędrówkę, znowu wspinam się w górę, znowu idę.
siedem

Słyszę szum krwi w uszach, uczucie lekkości wypełnia mnie całego, uśmiecham się mimo widoku kilku ostatnich stopni, które muszę pokonać, które są niczym brzask, będące swoistym przygotowaniem na wschód słońca, na rozgonienie zaległych na nieboskłonie burzowych, szarych chmur oraz na wietrzne, słodkie pocałunki bryzy. Bliskość celu, bliskość starszego chłopaka sprawia, że w moich oczach budzi się do życia dawno zapomniana, nienazwana iskra, która zdawała się zostać sierotą czasu dawno temu, obca istnieniu snuła się na zniszczonym chodniku rzeczywistości.

osiem

Wzdycham z wysiłku, stopami dotykam dębowego drewna, które koi, niczym chłodna maść niesie ulgę, zbawczo działa na uśpione mięśnie – ich ruchom udało się wreszcie odzyskać chociaż trochę zgrabności, czegoś, co wydawało się zostać utracone kilkadziesiąt miesięcy wstecz i na samo wspomnienie wydarzenia na moich ustach zakwita nieszczęśliwe zakrzywienie obydwu warg. Szybko odrzucam natrętne, czarno-białe obrazy, które cieniście zarysowały się mi w świadomości i znowu zostawiam za sobą stopień.

dziewięć

Niedaleko siebie słyszę drżący, niepewny oddech starszego i zwracam na niego wzrok w niemym zapewnieniu, że dam radę, że wszystko dobrze, że nie ma się czym martwić, po czym całkowicie odsuwam dłonie od barierki i zataczam się minimalnie, ale na szczęście nie tracę równowagi. Zdeterminowany, z oczami skupionymi na ciemnowłosym, nie zamierzam się poddawać, nie teraz, dwoma małymi kroczkami oddzielony od upragnionego celu.

dziesięć

Wyraźnie widzę szerokie ramiona i twarz starszego, wyciąga do mnie ciepłe, silne dłonie, które chwytam, pozwalam wieść się na ostatni stopień, pozwalam na wspólne zakończenie wędrówki. Nie mogę doczekać się momentu, kiedy wreszcie stanę obok niego na własnych siłach, kiedy wreszcie uniosę się na zmęczonych palcach, by zrównać się z nim wzrokiem, a na malinowych ustach swoimi wargami złożę nieme „dziękuję”.

jedenaście

Daleko za sobą dostrzegam osierocone, teraz zbędne kule i wózek, oddzielony od nich dębowymi schodami uśmiecham się, nie rozgarniam łez, nie dbam o zagłuszanie własnego szlochu, opuszczam powieki za bardzo zmęczony na utrzymywanie ich w górze, z ramionami splecionymi na plecach chłopaka zdobię należącą do niego koszulkę lśniącymi, słonymi kałużami, kiedy zamknięty w uścisku opieram się na nim z nosem w zagłębieniu szyi i ze wspomnieniem uśmiechu na sunących po moich włosach ustach zaczynam się śmiać, szczerze, a ciche słowa starszego tańczą mi w uszach: „Nie ma za co”.

[754] 

a/n: taak, chyba dałam się ponieść... ale nie dało się tego ująć krócej, przepraszam ;____;

2 lipca 2015

trzydzieści dziewięć

Podniosłem zmęczony, nieco zaspany wzrok na wiszący na ścianie zegar, na kilka krótkich sekund w niepamięć rzucając leżące na biurku przede mną stosy książek, notatek i zniszczonych, pogryzionych długopisów oraz ołówków, które w ostatnich, zarówno styczniowych i lutowych dniach stały się codziennym, monotonnym widokiem, w moich oczach zawsze tak samo szarym i cierpiętniczym. Z uśmiechem, na którego konturach zarysował się cień wyczerpania, stwierdziłem, że udało mi się – trzeci raz z rzędu – przeżyć dzień zakochanych zakopany w medycznych zagadnieniach, z wywołaną przez rażącą żarówkę wadą wzroku i bez towarzyszących mi na każdym kroku widoków śliniących się do siebie par.

Odetchnąłem, ale, co dziwne, ciężar na moich ramionach nie zelżał, a wręcz przeciwnie, z zaskoczeniem doszedłem do wniosku, że zaczynałem mieć coraz większe trudności z siedzeniem prosto. Zmarszczyłem brwi, zdziwiony i wstałem z krzesła celem skierowania się do kuchni, lecz nim zdążyłem odsunąć się od białego biurka na chociażby metr, ciszę mieszkania prześwidrował dzwonek leżącego na stoliku do kawy telefonu, który zasygnalizował otrzymanie wiadomości.

Zamrugałem, zszokowany, kiedy dostrzegłem, że nadawca to starszy, ciemnowłosy chłopak, sąsiad z naprzeciwka, który razem ze mną studiował medycynę i wręcz uwielbiał kraść mi wszystkie możliwe ołówki.

Od: Minho-ssi
00:04

otwórz drzwi

Z wahaniem podszedłem do umieszczonego w zamku, miedzianego klucza i zagryzłem wargę. Niechętnie umieściłem dłoń na klamce, walcząc z samym sobą, bowiem nie wiedziałem, czy mam ochotę na studenckie, zakrapiane wysokoprocentowym gównem rozmowy cztery minuty po północy, ale koniec końców, nieco wbrew własnym myślom, zdecydowałem się spełnić prośbę.

Uderzył we mnie silny, kwiecisty aromat, w którym udało mi się wyczuć różę, a widok zasłoniła mi kolorowa, rażąca w oczy ściana i dłuższą chwilę stałem, nieruchomo, zanim uświadomiłem sobie, że to barwny, niewyobrażalnych rozmiarów bukiet z dziesiątkami nieznanych mi kwiatów, bowiem rozpoznać mogłem tylko nieliczne. Zakrztusiłem się ich zapachem i zatoczyłem, co zmusiło mnie do zaciśnięcia palców na framudze drzwi, a skóra na moich kostkach automatycznie zbielała. Zrobiło mi się niedobrze, otoczenie wirowało i czułem, że zaraz upadnę, z cichym głosem starszego tańczącym w moich uszach:

– Nie wiedziałem, które lubisz, więc... więc wziąłem wszystkie możliwe.

[341]

1 lipca 2015

trzydzieści osiem

Łaskoczące zimno klamki obcałowało skórę moich palców, delikatnie szczypiąc w zdrętwiałe snem opuszki, kiedy z nieopisaną wręcz ostrożnością uchyliłem drzwi pachnącego minioną nocą, otulonego mrokiem pomieszczenia, z milczącymi, kremowymi ścianami i lazurowymi zasłonkami, w których lawirował, niewzruszony wschodem słońca, wietrzyk, ciepły i suchy. Uśmiechnąłem się na widok zawieszonych nad drewnianymi, skrzypiącymi deskami drobinek kurzu, rozbłyskujących milionami odcieni w wiązce sączącego się przez zakrzywienia delikatnego woalu promienia, ciesząc oczy ich swawolą i niczym nieograniczoną wolnością, na dwie chwile zatracając się w tęczowym teatrze rozszczepianych pryzmatem rzeczywistości barw.

Zmarszczyłem brwi, a na moim czole zarysowała się, będąca schronieniem dla nieuchwytnych w swoim nieustannym biegu myśli, bruzda, kiedy wzrok rozbiłem o opuszczone, niezasłane łóżko, które emanowało nieobecnością lawendowego chłopca, nieobecnością magnoliowego uśmiechu oraz nieobecnością oczu o kolorze drzewa wenge. Sparaliżowane bezruchem atomów i ciążącą na materacu, krzykliwą pustką, zdawało się zastygnąć w oczekiwaniu na nocnego kochanka, przesiąknięte tęsknotą za czułym dotykiem.

Kątem oka uchwyciłem szary, naznaczony czasem, nieco brudny koc, który obserwował mnie z uwagą z drewnianych paneli – nieudolnie schowany za muskularną nogą łóżka zdradziecki dla właściciela wycinek rzeczywistości obwieszczał całemu światu dokładne współrzędne z pozoru idealnego schronienia, azylu na granicy sennych marzeń i koszmarów.

Schyliłem się w milczeniu, nie chcąc brudzić ciszy swoim szeptem.

Uśmiechnąłem się na widok skulonego, ukrytego w cieniu chłopca – lawendowego chłopca, odzianego w luźną, białą koszulkę oraz dżinsowe, błękitne rurki, które leżały na nim niczym druga, szorstka i chłodna skóra. Drobinki kurzu spoczęły na czubku jego nosa i włosach, barwiąc twarz ciepłą szarością poranka, kiedy z ułożoną na poduszce głową, otulony kocem, wsłuchiwał się w serenadę ciszy i wschodzącego słońca.

– Znowu koszmar?

– Tak – usłyszałem cichą, słabą odpowiedź.

W milczeniu, które wręcz emanowało niemym, niewypowiedzianym „rozumiem”, ułożyłem własną głowę na skrzypiących deskach i wyciągnąłem dłoń w kierunku chłopca, by spleść ze swoimi smukłe, drżące palce, tworzące razem nierozerwalną, nieskończenie idealną całość niczym dziecięca układanka z puzzli, zamknięte w prostocie uczucia dzieło sztuki naszego autorstwa.

– Może tego nie wiesz, ale całkiem dobrze idzie mi walczenie z koszmarami, nie mam też nic przeciwko dzieleniu z tobą łóżka, więc... – odezwałem się z tańczącym w kąciku ust uśmiechem, na co, zanim odważył się wyszeptać, zareagował dziewczęcym rumieńcem:

– Zastanowię się.

[364] 

a/n: namęczyłam się z tym trochę bardzo nieźle, poza tym, jak widać, jeszcze jestem, jeszcze piszę, więc nie jest aż tak źle (chyba). anyways, miło byłoby, gdybyście coś napisali w komentarzach, serio, nawet kilka słów wystarczy, bo nie wiem, czy to ktokolwiek czyta ;;