jeden
Zaciskam drżące dłonie na barierce schodów, a ciepło dębowego
drewna łaskocze mnie w zaróżowione, nagie stopy, kiedy niepewnie,
ze ściśniętym niedowierzaniem oraz strachem sercem, stawiam krok
na szerokim stopniu i z zagryzioną wargą skupiam wzrok na
zdrętwiałych mięśniach łydek, nie mogąc uwierzyć, nie mogąc
uświadomić sobie, raz a dobrze, że to, na co czekałem zamknięte
w latach miesiące, właśnie opuszcza szare kontury nieosiągalnego
marzenia i nabiera rzeczywistych, żywych barw.
dwa
Wciągam naznaczone słońcem wieczora powietrze do spragnionych
zbawczych atomów płuc, by orzeźwić zmęczone wysiłkiem ciało,
zmyć z siebie drżenie mięśni, z powrotem zabarwić białawe
kostki dłoni delikatną opalenizną. Odwracam się i z rozchylonymi
w zdziwieniu ustami dostrzegam za sobą stopień schodów, z
niewidocznym śladem moich stóp na powierzchni drewna, widok tak
niecodzienny, tak niezwykły, że zapiera mi dech, że imadło
spełnionego marzenia boleśnie ściska mi krtań.
trzy
Podnoszę wzrok i zderzam
się tęczówkami z ciemnowłosym, starszym chłopakiem, który w
milczeniu, z zarysowanym na wargach uśmiechem czeka na mnie na
szczycie schodów – na mecie. Pokrzepiony roztopionymi w należących
do niego oczach ciepłem, czułością oraz wiarą znowu stawiam
krok, znowu zostawiam za sobą obszerny, drewniany stopień, wchodząc
na trzeci, a mięśnie moich dłoni, dotychczas mocno zaciśniętych
na barierce, tracą na napięciu.
cztery
Pozostawiam za sobą szarość i monotonię wspomnień, pozostawiam
za sobą uziemienie, kotwicę, by znowu wznieść się na wyżyny, by
znowu latać, ciężar żelaznego łańcucha odchodzi w słodki stan
niepamięci, szary kurz wspomnienia ozdabia srebrne, zimne ogniwa,
łączące mnie z ziemią. W uszach tańczy żałosne, ciche
skrzypienie dwóch kół wózka inwalidzkiego niby szloch
osieroconego dziecka.
pięć
Rozciąga się za mną
przepaść dawnego życia, toksyczna dla świadomości, blizną
kładąca się na umyśle i znacząca wszystkie myśli swoim śladem,
ale stawiam nowy krok, ze wzrokiem starszego skupionym na sobie, a
drżenie mięśni słabnie, rozpływa się i wiem, że niedługo
zniknie, że także zamieni się we wspomnienie, bolesne, lecz
szczęśliwie odległe.
sześć
Mrugam, ale wbrew moim niemym błaganiom obraz, który widzę,
rozmywa się, dłońmi rozgarniam zaległe na policzkach, słone
strumienie, żłobiące na skórze niewidoczne gołym okiem doliny.
Drżącymi ustami znowu biorę oddech, ale mimo starań zsuwam się
ze stopnia, kątem oka widzę niczym w pryzmacie tysiące odcieni
strachu na twarzy starszego, całą siłą woli zaciskam zęby, nie
chcąc pozwolić na ucieczkę cichego stęknięcia, zadomowionego w
dziąsłach, będącego zwerbalizowaną mieszanką bólu i zawodu.
Ponawiam wędrówkę, znowu wspinam się w górę, znowu idę.
siedem
Słyszę szum krwi w uszach, uczucie lekkości wypełnia mnie
całego, uśmiecham się mimo widoku kilku ostatnich stopni, które
muszę pokonać, które są niczym brzask, będące swoistym
przygotowaniem na wschód słońca, na rozgonienie zaległych na
nieboskłonie burzowych, szarych chmur oraz na wietrzne, słodkie
pocałunki bryzy. Bliskość celu, bliskość starszego chłopaka
sprawia, że w moich oczach budzi się do życia dawno zapomniana,
nienazwana iskra, która zdawała się zostać sierotą czasu dawno
temu, obca istnieniu snuła się na zniszczonym chodniku
rzeczywistości.
osiem
Wzdycham z wysiłku, stopami dotykam dębowego drewna, które koi,
niczym chłodna maść niesie ulgę, zbawczo działa na uśpione
mięśnie – ich ruchom udało się wreszcie odzyskać chociaż
trochę zgrabności, czegoś, co wydawało się zostać utracone
kilkadziesiąt miesięcy wstecz i na samo wspomnienie wydarzenia na
moich ustach zakwita nieszczęśliwe zakrzywienie obydwu warg. Szybko
odrzucam natrętne, czarno-białe obrazy, które cieniście
zarysowały się mi w świadomości i znowu zostawiam za sobą
stopień.
dziewięć
Niedaleko siebie słyszę
drżący, niepewny oddech starszego i zwracam na niego wzrok w niemym
zapewnieniu, że dam radę, że wszystko dobrze, że nie ma się czym
martwić, po czym całkowicie odsuwam dłonie od barierki i zataczam
się minimalnie, ale na szczęście nie tracę równowagi.
Zdeterminowany, z oczami skupionymi na ciemnowłosym, nie zamierzam
się poddawać, nie teraz, dwoma małymi kroczkami oddzielony od
upragnionego celu.
dziesięć
Wyraźnie widzę szerokie
ramiona i twarz starszego, wyciąga do mnie ciepłe, silne dłonie,
które chwytam, pozwalam wieść się na ostatni stopień, pozwalam
na wspólne zakończenie wędrówki. Nie mogę doczekać się
momentu, kiedy wreszcie stanę obok niego na własnych siłach, kiedy
wreszcie uniosę się na zmęczonych palcach, by zrównać się z nim
wzrokiem, a na malinowych ustach swoimi wargami złożę nieme
„dziękuję”.
jedenaście
Daleko za sobą dostrzegam
osierocone, teraz zbędne kule i wózek, oddzielony od nich dębowymi
schodami uśmiecham się, nie rozgarniam łez, nie dbam o zagłuszanie
własnego szlochu, opuszczam powieki za bardzo zmęczony na
utrzymywanie ich w górze, z ramionami splecionymi na plecach
chłopaka zdobię należącą do niego koszulkę lśniącymi, słonymi
kałużami, kiedy zamknięty w uścisku opieram się na nim z nosem w
zagłębieniu szyi i ze wspomnieniem uśmiechu na sunących po moich
włosach ustach zaczynam się śmiać, szczerze, a ciche słowa
starszego tańczą mi w uszach: „Nie ma za co”.
[754]
a/n: taak, chyba dałam się ponieść... ale nie dało się tego ująć krócej, przepraszam ;____;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz