3 lipca 2015

czterdzieści

jeden

Zaciskam drżące dłonie na barierce schodów, a ciepło dębowego drewna łaskocze mnie w zaróżowione, nagie stopy, kiedy niepewnie, ze ściśniętym niedowierzaniem oraz strachem sercem, stawiam krok na szerokim stopniu i z zagryzioną wargą skupiam wzrok na zdrętwiałych mięśniach łydek, nie mogąc uwierzyć, nie mogąc uświadomić sobie, raz a dobrze, że to, na co czekałem zamknięte w latach miesiące, właśnie opuszcza szare kontury nieosiągalnego marzenia i nabiera rzeczywistych, żywych barw.

dwa

Wciągam naznaczone słońcem wieczora powietrze do spragnionych zbawczych atomów płuc, by orzeźwić zmęczone wysiłkiem ciało, zmyć z siebie drżenie mięśni, z powrotem zabarwić białawe kostki dłoni delikatną opalenizną. Odwracam się i z rozchylonymi w zdziwieniu ustami dostrzegam za sobą stopień schodów, z niewidocznym śladem moich stóp na powierzchni drewna, widok tak niecodzienny, tak niezwykły, że zapiera mi dech, że imadło spełnionego marzenia boleśnie ściska mi krtań.

trzy

Podnoszę wzrok i zderzam się tęczówkami z ciemnowłosym, starszym chłopakiem, który w milczeniu, z zarysowanym na wargach uśmiechem czeka na mnie na szczycie schodów – na mecie. Pokrzepiony roztopionymi w należących do niego oczach ciepłem, czułością oraz wiarą znowu stawiam krok, znowu zostawiam za sobą obszerny, drewniany stopień, wchodząc na trzeci, a mięśnie moich dłoni, dotychczas mocno zaciśniętych na barierce, tracą na napięciu.

cztery

Pozostawiam za sobą szarość i monotonię wspomnień, pozostawiam za sobą uziemienie, kotwicę, by znowu wznieść się na wyżyny, by znowu latać, ciężar żelaznego łańcucha odchodzi w słodki stan niepamięci, szary kurz wspomnienia ozdabia srebrne, zimne ogniwa, łączące mnie z ziemią. W uszach tańczy żałosne, ciche skrzypienie dwóch kół wózka inwalidzkiego niby szloch osieroconego dziecka.

pięć

Rozciąga się za mną przepaść dawnego życia, toksyczna dla świadomości, blizną kładąca się na umyśle i znacząca wszystkie myśli swoim śladem, ale stawiam nowy krok, ze wzrokiem starszego skupionym na sobie, a drżenie mięśni słabnie, rozpływa się i wiem, że niedługo zniknie, że także zamieni się we wspomnienie, bolesne, lecz szczęśliwie odległe.

sześć

Mrugam, ale wbrew moim niemym błaganiom obraz, który widzę, rozmywa się, dłońmi rozgarniam zaległe na policzkach, słone strumienie, żłobiące na skórze niewidoczne gołym okiem doliny. Drżącymi ustami znowu biorę oddech, ale mimo starań zsuwam się ze stopnia, kątem oka widzę niczym w pryzmacie tysiące odcieni strachu na twarzy starszego, całą siłą woli zaciskam zęby, nie chcąc pozwolić na ucieczkę cichego stęknięcia, zadomowionego w dziąsłach, będącego zwerbalizowaną mieszanką bólu i zawodu. Ponawiam wędrówkę, znowu wspinam się w górę, znowu idę.
siedem

Słyszę szum krwi w uszach, uczucie lekkości wypełnia mnie całego, uśmiecham się mimo widoku kilku ostatnich stopni, które muszę pokonać, które są niczym brzask, będące swoistym przygotowaniem na wschód słońca, na rozgonienie zaległych na nieboskłonie burzowych, szarych chmur oraz na wietrzne, słodkie pocałunki bryzy. Bliskość celu, bliskość starszego chłopaka sprawia, że w moich oczach budzi się do życia dawno zapomniana, nienazwana iskra, która zdawała się zostać sierotą czasu dawno temu, obca istnieniu snuła się na zniszczonym chodniku rzeczywistości.

osiem

Wzdycham z wysiłku, stopami dotykam dębowego drewna, które koi, niczym chłodna maść niesie ulgę, zbawczo działa na uśpione mięśnie – ich ruchom udało się wreszcie odzyskać chociaż trochę zgrabności, czegoś, co wydawało się zostać utracone kilkadziesiąt miesięcy wstecz i na samo wspomnienie wydarzenia na moich ustach zakwita nieszczęśliwe zakrzywienie obydwu warg. Szybko odrzucam natrętne, czarno-białe obrazy, które cieniście zarysowały się mi w świadomości i znowu zostawiam za sobą stopień.

dziewięć

Niedaleko siebie słyszę drżący, niepewny oddech starszego i zwracam na niego wzrok w niemym zapewnieniu, że dam radę, że wszystko dobrze, że nie ma się czym martwić, po czym całkowicie odsuwam dłonie od barierki i zataczam się minimalnie, ale na szczęście nie tracę równowagi. Zdeterminowany, z oczami skupionymi na ciemnowłosym, nie zamierzam się poddawać, nie teraz, dwoma małymi kroczkami oddzielony od upragnionego celu.

dziesięć

Wyraźnie widzę szerokie ramiona i twarz starszego, wyciąga do mnie ciepłe, silne dłonie, które chwytam, pozwalam wieść się na ostatni stopień, pozwalam na wspólne zakończenie wędrówki. Nie mogę doczekać się momentu, kiedy wreszcie stanę obok niego na własnych siłach, kiedy wreszcie uniosę się na zmęczonych palcach, by zrównać się z nim wzrokiem, a na malinowych ustach swoimi wargami złożę nieme „dziękuję”.

jedenaście

Daleko za sobą dostrzegam osierocone, teraz zbędne kule i wózek, oddzielony od nich dębowymi schodami uśmiecham się, nie rozgarniam łez, nie dbam o zagłuszanie własnego szlochu, opuszczam powieki za bardzo zmęczony na utrzymywanie ich w górze, z ramionami splecionymi na plecach chłopaka zdobię należącą do niego koszulkę lśniącymi, słonymi kałużami, kiedy zamknięty w uścisku opieram się na nim z nosem w zagłębieniu szyi i ze wspomnieniem uśmiechu na sunących po moich włosach ustach zaczynam się śmiać, szczerze, a ciche słowa starszego tańczą mi w uszach: „Nie ma za co”.

[754] 

a/n: taak, chyba dałam się ponieść... ale nie dało się tego ująć krócej, przepraszam ;____;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz